Z Adamem Sztabą spotkałam się przy okazji odwiedzania My Camp Rock, gdzie spełniały się marzenia dzieciaków, które przeszły eliminacje prowadzone przez Disney Channel. Uczyły się tam od najlepszych śpiewu i tańca w miejscu wystylizowanym na Camp Rock, czyli filmowy musical z młodymi gwiazdami Disneya. W tym przedsięwzięciu Adam Sztaba był jednym z jurorów, którzy mieli wybrać najzdolniejszego uczestnika programu. Udało się jednak usadzić go na moment przy stole, gdzie opowiedział o sobie i o polskim przemyśle muzycznym.
Jak wrażenia z pobytu na My Camp Rock?
AS: Żałuję, że jestem tu tylko chwilę i nie mogę tych dzieci lepiej poznać. Z drugiej strony, może to nawet lepiej, bo nasza relacja powinna być bardziej chłodna. Zawsze staram się utrzymać kontakt z młodymi ludźmi, bo to niesamowite napędzenie i fajna wymiana – ja się uczę czegoś od nich, a one się uczą czegoś ode mnie….
Czego się Pan nauczył od dzieciaków?
AS: Myślę, że takiej naiwności w dobrym tego słowa rozumieniu. Czystego podejścia, w którym nie ma poczucia jakiegoś obciachu, które się pojawia już później. Tego im zazdroszczę, bo ja nie jestem się w stanie od tego uwolnić. Jak coś wymyślam, to od razu już sobie to wkładam w szufladkę – a to wymyślił Stawiński w 1920. Jestem mocno obciążony wiedzą i doświadczeniem,chciałbym właśnie mieć taką świeżość jak oni.
Pamięta Pan siebie z czasów, kiedy próbował Pan zaistnieć?
AS: Pamiętam doskonale, kiedy miałem 12-13 lat interesowałem się rockowymi kapelami, mimo że byłem w szkole muzycznej, która uczyła pod kątem muzyki poważnej. Kapele rockowe i chuligaństwo to były dwie rzeczy, które mnie wtedy interesowały. Miałem odciski na palcach, bo biegałem po różnych drabinkach itd., a pani od fortepianu była wstrząśnięta jak zobaczyła moje ręce… Tak wyglądała ta młodość. Później się zdarzyła fantastyczna rzecz. Mniej więcej w 17 roku życia zobaczyłem musical Metro w Warszawie. To była absolutna fascynacja. Oczywiście wiedziałem co to musical, ale nigdy nie miałem do czynienia z czymś takim w nowoczesnym wydaniu. West Side Story i Jesus Christ Superstar to są też fantastyczne spektakle, tylko gdzieś dla mnie to już była starość. A tu nagle lasery, nowoczesna choreografia… Stwierdziłem, że ja muszę coś takiego na swoją koszalińską mniejszą skalę wykonać. Udało mi się znaleźć kolegę, który się zajął stroną tekstową. Ja się zająłem stroną muzyczną…. Gdy zwróciliśmy się do dyrekcji szkoły o pomoc, stwierdzili, że to prywatna inicjatywa, więc nie mogą nam pomóc, ale po premierze sytuacja się odwróciła. Do dzisiaj nie potrafię uwierzyć, że można nie zauważyć, że 40 osób, 20 wokalistów i 20 muzyków, się zebrało i zupełnie z czystej własnej inwencji przez prawie rok pracowało nad jednym spektaklem, dużym dwuaktowym spektaklem 2-godzinnym, który potem profesjonalnie wystawili na scenie. Nie zauważyć, że to jakiś rarytas ewenement i zwrócić uwagę dopiero po fakcie.
Czemu pan zawdzięcza swój sukces? Pomysłowości? Niezłomności? Niestandardowemu myśleniu?
AS: Coś w tym niestandardowym myśleniu może jest. Dyrygent się kojarzy z siwą czupryną i z wąsem. Może tu jest to zburzenie wyobrażenia typowego dyrygenta. Ale myślę, że jest też mnóstwo słuchaczy, których się nie docenia. Ludzie uważają, że publiczność łatwo zaspokoić. Ja uważam, że właśnie nie, że powinno się tę poprzeczkę zawyżać, żeby sobie wychować publiczność, a po drugie się ich po prostu nie docenia. Wiem to po korespondencji, która do mnie przychodzi, mailowa najczęściej.
Ma pan swoją stronę?
AS: Mam swoją stronę, na której jest mój e-mail. Oczywiście nie jestem w stanie na wszystkie listy odpisywać, ale wszystko do mnie przychodzi i wszystkie listy przeglądam. Ludzie piszą o takich detalach niewiarygodnych, że słyszą jakieś tam rzeczy w drugiej zwrotce, w 90-tej sekundzie jakiejś mojej aranżacji jakiegoś mojego utworu. To nie są ludzie po szkole muzycznej, to są ludzie, którzy odbierają muzykę niby zupełnie jako laicy. I to był tak naprawdę pierwszy moment, w którym ja zacząłem dostawać takie sygnały, że tu nie ma żartów, że nie można sobie odpuścić. Jak jadę do jakiegoś mniejszego miasta, to nie mogę być w gorszej formie, bo może się tam zdarzyć ktoś kto złapie detale i dla tego człowieka, który się może zdarzyć nawet raz na 1000, warto być absolutnie perfekcyjnym.
Jaka była najbardziej zwariowana aranżacja, która Ci przyszła na myśl?
AS: Taka aranżacja, którą stosunkowo rzadko grywam sprzed paru lat, którą na jubileusz Łódzkiej filmówki zrobiłem aranżację walca z „Nocy i Dni” dla Edyty Górniak. Kompletnie ten walc zmieniłem, właściwie już nie był walcem, mimo że był trójkowy jak każdy walc. Natomiast było to rzeczywiście odwrócone, i dokładnie w momencie, kiedy wszyscy z orkiestry mi gratulowali, bo nie spodziewali się, że z tego utworu można coś takiego zrobić, przychodzi do mnie zdesperowany reżyser i pyta czy pani Edyta może wykonać ten utwór zupełnie bez orkiestry. Mimo to do dziś uważam ten utwór za jedną z najbardziej udanych swoich aranżacji.
A z kim lubisz pracować?
AS: Miałem szczęście do fantastycznych osób. Ciężko wskazać ulubioną postać.
To może nie ulubiona, ale taką, którą szczególnie zapamiętałeś…
AS: Dużym wydarzeniem była współpraca z Michaelem Boltonem, co prawda była ona dosyć krótka, bo przyjechał kiedyś na jubileusz w Teatrze Wielkim. Natomiast przygotowanie tego koncertu, to była rzecz niezwykła, ponieważ kierownik zaczął się ze mną kontaktować już trzy miesiące przed koncertem. Mało tego, obejrzał wszystko, co było w internecie. Sprawdził moją orkiestrę wzdłuż i wszerz, żeby się upewnić czy podołamy. Michael Bolton w ogóle ma rosyjskie korzenie… jego ojciec czy dziadek, nie to chyba sam Michael w stanach zmienił nazwisko z Bolotin na Bolton, stąd ten jego zaśpiew wschodni. Zagraliśmy pierwszą próbę z drżeniem ręki, uwaga!, w dniu koncertu. Michael zupełnie wyluzowany stwierdził, że po opiniach, które otrzymał od swojego kierownika, on sobie przyjdzie godzinę przed koncertem. To był duży stres, myślałem, że skoro maile zaczęły się trzy miesiące wcześniej, to Michael przyjedzie 3 dni przed. Ale nie, on przyjezdża godzinę przed koncertem. Zagraliśmy pierwszy utwór, a on się wychyla i mówi ‘brawo!’. Wtedy zeszło ciśnienie.
Brał pan udział w wielu programach, które wyławiają talenty z tłumu. Czy one stwarzają realną szansę na zaistnienie w mediach?
AS: Jestem umiarkowanym optymistą, uważam, że każde pokazanie się w mediach jest ważne i należy z niego korzystać, bo nie ma nic do stracenia tak naprawdę.
No ale żyjemy w epoce Youtube’a…
AS: Chyba, że się pokazuje człowiek źle. Jak popatrzymy na Alę Janosz, która swoją płytą po pierwszej edycji Idola, popsuła sobie dalszą karierę i teraz bardzo trudno jest jej się wybić. Ale jak się ma naście lat, nie ma żadnych przeciwwskazań, żeby się pokazywać i trzeba to robić. A co z tego wyniknie, to już jest inna bajka, niestety bardzo podszyta loterią. Musi to być zbieg tak wielu okoliczności, że aż to jest wręcz nierealne. Nie wystarczy dobrze śpiewać, nie wystarczy dobrze wyglądać i mieć charyzmę, trzeba spotkać odpowiednich ludzi i wiedzieć, czego się chce, w sensie repertuaru. Trzeba mieć przynajmniej jakąś częściową wizję tego, kim chce się być na scenie, do kogo chce się śpiewać, o czym śpiewać, to jest mnóstwo pytań. Dorośli mogą pomóc, ale to musi też wypływać z wnętrza dziecka. Natalia Kukulska śpiewała jako dziecko, w pewnym momencie po prostu przerwała karierę, bardzo zresztą mądrze, bo wiadomo, miała kilkanaście lat – za dużo, żeby śpiewać o groszkach i puszku-okruszku, ale za mało, żeby śpiewać o poważnych sprawach. Więc to było rozsądne, bo jej się przez ten czas poukładało w głowie i wróciła potem już jako dojrzała artystka i zaczęła nagrywać płyty.
Trzeba się pokazywać. Nie ma recepty na sukces, ale musi się o Tobie świat dowiedzieć. Inaczej możesz śpiewać całe życie i nic się nie wydarzy. Należy sprowokować życie, nie bać się i nie mieć poczucia obciachu. Pokazywanie się jest podstawą.
Jakiego rodzaju artystów brakuje na rynku polskim muzycznym?
AS: Mężczyzn. [śmiech] To fakt, że od lat jest w polskim showbiznesie brak męskich wokali. Nie ma ich, nie wiem zupełnie czym to jest spowodowane. W sensie artystycznym cały czas mam niedosyt dobrego popu – takiego w dobrym tego słowa znaczeniu. Niektórzy artyści pokroju Kasi Cerekwickiej próbują to robić, ale dla mnie to jest ciągle za mało. Ja nie twierdzę, że jak takiej muzyki słucham, bo nie, ale uważam, ze jest to potrzebne. Mam też duży niedosyt tekstowy. Pop w dobrym wydaniu, jak Michael Buble – facet, który śpiewa fajne, normalne piosenki czy wspomniany Michael Bolton, który jest już nieco starszy – proste, często nieskomplikowane piosenki, ale naprawdę nagrane i zaśpiewane na dobrym poziomie. Tu właśnie pojawia się kłopot, może dlatego, że są najprostsze, to są też najtrudniejsze… trudno powiedzieć, ale tu jest ewidentnie przepaść i w pewnym sensie tę przepaść wypełnił Andrzej Piaseczny swoją ostatnią płytą z Krajewskim, bo zaprezentował stosunkowo proste, melodyjne piosenki, a płyta stała się kilkukrotną platyną.
A propos popu, Lady Gaga – skandalistka czy dobra piosenkarka?
Dla mnie to jest artystka i mam wielki szacunek do drogi, którą obrała. Żeby czynić takie kreacje, trzeba mieć absolutny zmysł artystyczny. To tak jak z Madonną, za każdym razem, gdy wypuszcza nową płytę, pojawia się taka dyskusja, czy to jest wokalistka, kto to jest? To jest kreatorka. Ja traktuje szołmena, jako kogoś, kto się trzyma głównie sceny. Kreator, to jest ktoś, kto wymyśla, z kim nagra płytę, jaką nagra płytę – tak właśnie funkcjonuje Madonna i podejrzewam, że Lady Gaga podobnie. Madonna kilka strzałów miała wybitnych, na przykład Frozen, z płyty Ray of Light. Ona każdą płytę nagrywa z kim innym, nie przywiązuje się do ludzi. Nie ma tak, że z tą samą osobą nagra 5 płyt. Za 5 płyt to w ogóle nie wiadomo, co będzie. Ma intuicję niezwykle rozbudowaną. Kreator to właśnie ktoś, kto ma intuicję i determinację, żeby to stworzyć, by dopiąć celu. Co do Lady Gagi nie mam wątpliwości, że jest artystką.
Co do tekstów, mam taką teorię, że wiele się zepsuło, kiedy artyści postanowili robić sami wszystko zamiast zostawiać profesjonalnym tekściarzom pisanie tekstów. Kiedyś mieliśmy Osiecką i innych wielkich artystów, którzy tworzyli teksty i osoby, które je interpretowały na swój sposób…
AS: Coś w tym jest. Ja zauważyłem taki syndrom parę lat temu, kiedy wokalistki nasze rodzime zaczęły same produkować swoje płyty. W sensie, że będą decydowały, jaka orkiestra przyjdzie do studia, kto ma zasiąść za konsoletą i one będą decydowały o brzmieniu finalnym płyty. Nie wiem z czego to wynika, może to woda sodowa, która w pewnym momencie odbija artystom. Te płyty produkowane przez wokalistów lub wokalistki z reguły okazywały się niewypałami. Jestem zdania, że ludzie powinni zawęzić swoje pole widzenia, może nie w takim stopniu jak w Ameryce, gdzie na płytach pojawia się 250 osób. Jesteśmy małym krajem i musimy dopasować nasze aspiracje do naszych realiów. Jestem absolutnie za tym, żeby każdy robił to, na czym się zna. Jesteśmy małym rynkiem i często, kiedy przychodzi do tworzenia płyty, człowiek się zastanawia tak: muzykę zaaranżujesz, podrygujesz, czekaj to może byś jeszcze to nagrał w domu…
Okładkę jeszcze narysuj!
AS: Tak jest, i taka jest tendencja, najtaniej najszybciej, żeby jakieś dwie osoby najlepiej, trzy to już niechętnie. I to tak wygląda właśnie. Jak się potem bierze płytę światową i się patrzy, że orkiestrę nagrywał ten, dyrygował ten, gitarę nagrywał ten, a perkusję nagrał ktoś tam, a na końcu ktoś inny to zmiksował – to jest kompletnie oderwane od naszych realiów.
Może nie trzeba straszyć dzieciaków, żeby wszystko brały w swoje ręce, że jednak warto się oddać ludziom, którzy wiedzą, co robią…
AS: Ale bardzo ciężko tą granicę złapać, tak samo jak cienka jest granica między kiczem a prawdziwym artyzmem, tak ciężko jest też złapać granicę, na ile one powinny same decydować o tym, a na ile się oddać w ręce specjalistów. Bazowanie na własnej intuicji, to jest duża część tego zawodu, ale łatwo się w tym pogubić… szczególnie jak ma się jakieś naście lat. To jest bardzo trudna kwestia. Tak samo trudna kwestia jak ktoś pyta o receptę na hit. To bzdura, nie ma czegoś takiego! Jakby to była prawda, to byśmy mieli jednego człowieka, który pisze same hity. To jest bardzo płynna kwestia, ściśle powiązana z rynkiem. Poza tym dla mnie polska widownia jest bardzo nieprzewidywalna. To jest coś niezwykłego.
Brakuje w Polsce wykonawców w wieku nastoletnim, na czym to polega?
AS: Mimo że kiedyś byli. Były Fasolki, Krzysiek Antkowiak… Nie wiem kompletnie, czemu się taki nacisk przeniósł na High School Musical, na Camp Rock, a w Polsce to nie funkcjonuje. Nie wiem na czym to polega, przecież rynek by był bez problemu. Nie wiem czy to nie jest kłopot w ogóle z naszą rodzima twórczością. Tak samo nie rodzą się polskie musicale. Mówię o takich napisanych przez polskich autorów. Wówczas te piosenki dla dzieci pisali autorzy, którzy pisali również dla gwiazd. Artystom większego pokroju chyba nie chce się po prostu wykonywać dla dzieci. Może jest skupienie na własnej karierze. Może powód jest prozaiczny, wtedy byliśmy skazani na 2 programy, wszyscy musieliśmy oglądać Teleranek, a już nie musimy. Już nie będzie takiej sytuacji, że na całym osiedlu w oknach mruga ten sam program, chyba, że Polska będzie w finale mistrzostw świata w piłce nożnej… [śmiech]. Może to dlatego, że mamy milion innych możliwości, programów i internet… no a w Polsce też nie ma programów dla tego typu dzieci.